Rano z naszego kampingu widać ładnie Kilimanjaro, ale jest jeszcze zbyt ciemno, żeby zrobić dobre zdjęcia. O 6 jemy śniadanie i o 6:30 wyjeżdżamy. Wschodzące słońce ładnie oświetla akacje. Około 6:40 widok na Kilimanjaro zasłaniają chmury i tak już pozostanie przez cały dzień. Dopiero wieczorem lekko odsłonił się szczyt góry. Jest bardzo zimno, mimo że jedziemy ubrani w skarpety, długie spodnie i polary. Dosyć szybko kierowca dostaje wiadomość, że wypatrzone zostały dwie grupy lwów. Najpierw jedziemy do dwóch lwic, które przemierzają drogę wzdłuż palmowego gaju. Potem jedziemy do drugiej grupy, składającej się z lwa i lwicy. Niestety siedzą w znacznej odległości, więc na dobre zdjęcia nie ma co liczyć. Niedaleko udaje nam się zobaczyć kolejnego lwa.
Następnie robimy rundkę wokół mokradła. Widzimy te same zwierzęta co poprzednio, ale tym razem więcej udaje nam się zobaczyć z bliska. Dodatkowo spotykamy hipopotamy i dwie hieny. Jedna z nich zabawnie się kąpie w mokradłach. Robimy sobie przerwę przy lotnisku a potem jedziemy na ścieżkę hien. Tutaj jest ich całe mnóstwo. W dołach mają swoje nory, w których zajmują się małymi. Następnie jedziemy na punkt widokowy położony na małej górce. U jej podnóża znów widzimy dużo zwierząt z hipopotamami i słoniami na czele. Słoni w tym parku rzeczywiście jest bardzo dużo i najwięcej czasu spędza się na ich oglądaniu. Rodziny są zwykle duże a samice mają dużo młodych w różnym wieku.
Wchodzimy na szczyt punktu widokowego, gdzie jemy lunch, oglądając z góry przechodzące zwierzęta. Na samej górze są też ładne różnokolorowe ptaki, które przyciągają uwagę fotografów. Jedziemy na dalszą przejażdżkę, ale z nowych zwierząt udaje nam się zobaczyć tylko mangustę. Wracamy w miejsce, gdzie rano widzieliśmy parę lwów. Udaje nam się je wypatrzeć w niewielkiej odległości jak śpią. Na szczęście przechodził niedaleko słoń i tak je przestraszył, że się obudzimy i ruszyły z miejsca. Potem jesteśmy jeszcze świadkami jak słoń próbuje przestraszyć lwy i je odgonić. Całość wygląda przezabawnie. Zadowoleni wyjeżdżamy z parku i jedziemy do wioski masajskiej, znajdującej się niedaleko naszego kampingu.
„Wstęp” do wioski pobierany jest zaraz po przyjeździe. Zbiera się grupa Masajów i Masajek i tańczą dla nas. Tańce nam się podobają, ale są krótkie. Potem zostajemy zabrani do środka wioski, gdzie Masajowie pokazują nam jak rozpalić ogień bez zapałek, czym się leczą, jak wygląda ich dom i jakie mają zwyczaje. Przy okazji opowieści o wielożeństwie pytam o zawieszony na szyi naszego przewodnika różaniec. Mówi, że jest katolikiem. Kiedy pytam jak godzą religię ze zwyczajem np. wielożeństwa wtedy mówi, że jest wierzący, ale dochowuje też tradycji. Ciekawe podejście. Misjonarze coś już tu zrobili, ale widać, że chyba nie do końca złapali zasady wiary. Na koniec zostajemy zaprowadzeni na straganik z pamiątkami. Strasznie są rozczarowani, że nic nie kupujemy. No trudno, dobrze, że chociaż za wstęp skasowali.
Jedną z pozytywnych rzeczy, które mogę powiedzieć o tej wiosce to, że przewodnik i mieszkańcy byli autentyczni. Mieli znamiona wypalone na policzku, brak dolnych zębów, kije w ręce i szuki. Widać, że są już wykształceni (po szkole średniej), mówią po angielsku i potrafią zarabiać na swojej kulturze. Zapytani o obrzezanie dziewczynek powiedzieli, że tego nie robią, ale z innych źródeł wiemy, że jest to wciąż praktykowane. Także wydaje się, że jedne historie są sprzedawane turystom a inne dzieją się, kiedy turyści opuszczają wioskę. Na zakończenie dnia wkurzamy się na kierowcę, który mówi, że poranna jazda będzie krótka, bo w Nairobi potrzebują samochód, za który przecież zapłaciliśmy! Przemek wdaje się w słowną sprzeczkę i robi się nieprzyjemna atmosfera. Nie ma jak to przyjechać na wakacje odpocząć, czyli cały czas się stresować i jeszcze wydać za to masę pieniędzy. Powoli tracimy nadzieję, że w tej Afryce kiedykolwiek cokolwiek może się zmienić na plus.