Rano załatwiamy w recepcji kupno biletów na autobus do Kenii. Podczas śniadania obserwujemy rybaków, którzy o tej porze na swoich drewnianych łódkach łowią ryby poniżej naszego pola namiotowego. Mocno to kontrastuje z skaczącymi obok na bungee turystami. Tu biedni rybacy a tu bogaci turyści. W Afryce takie kontrasty spotykane są cały czas. Ok. 9:30 wyruszamy na rafting. Najpierw jedziemy ok. 45 minut do bazy, gdzie czeka na nas mała przekąska (kawa, herbata, muffinki i banany), zwana tu szumnie śniadaniem. Ubieramy kaski i kamizelki i zostajemy podzieleni na 2 grupy w zależności od tego, czy chce się być mokrym czy nie. My oczywiście zgłaszamy się do grupy nie bojącej się wody. Wsiadamy na łódkę i przechodzimy wstępne szkolenie z różnych zachowań i na różne wypadki, m.in. co zrobić, gdy łódka się wywróci a my znajdujemy się pod nią.
Wypływamy. Początkowo jest spokojnie. Podczas wiosłowania zapoznajemy się z innymi uczestnikami wycieczki i przewodnikiem z Nowej Zelandii. Chłopak fajnie wszystko prowadzi, jest zainteresowany nami, tym co robimy, podróżami. Wszyscy się świetnie dogadują. Jestem jedyną dziewczyną na łodzi, więc w razie wypadnięcia mam kilku chłopaków do ratowania. Uskoki okazują się bardzo fajne i nie takie straszne. Nawet jesteśmy zdziwieni, że nie ma ich więcej. Każdy chciałby częściej poczuć adrenalinę. Po 2-3 godzinach rozstajemy się z tymi, co byli na półdniowym spływie. Dosiadają się do nas dwie Rosjanki. Przybijamy do brzegu wyspy, na której czeka nas smaczny (hurra! warzywa!) lunch.
Odpoczywamy i wypływamy na drugą część spływu. Na jednej z kaskad wypadam razem z Rosjanką za burtę. Chłopcy nas wciągają na ponton i płyniemy dalej. Na ostatniej kaskadzie wywraca się cała łódź i wypadają wszyscy. Przewodnik obraca ponton na drugą stronę i po kolei się wyławiamy. Obok nas płynęła zresztą duża grupa ratowników na kajakach i oni właśnie wyciągają Rosjankę. Ostatni kawałek chłopcy przepływają o własnych siłach.
Na lądzie czekał na nas grill i oglądanie zdjęć i filmów z raftingu. Jako grupa kupujemy zdjęcia i wracamy do Adrift Camp. Jemy tu kolację i o 20:30 boda boda jedziemy na dworzec, z którego odjeżdża autobus firmy EasyCoach do Nairobi. Autobus przyjeżdża ok. 21:30. Wsiadamy. Jest nawet sporo miejsca na nogi i tylko 4 siedzenia w rzędzie, co jak na warunki afrykańskie można nazwać luksusem. Przed północą przekraczamy granicę ugandyjsko-kenijską. Nie mamy tu większych problemów. Na szczęście nie musimy wymieniać ugandyjskich szylingów, bo co do ostatniego udało nam się wydać. Na granicy nie ma większych problemów, wypełniamy karty wyjazdowe i wjazdowe oraz podanie o wizę, płacimy za nie i bez kłopotów dostajemy wizę na 90 dni.