Od rana mamy kiepską pogodę, pada, jest pochmurno. W hostelu odwołują wycieczkę, ale z naszego biura wycieczka się odbywa, choć zastrzegają, że jak dojedziemy na plażę to może się okazać, że rejs na wyspy się nie odbędzie. Ryzykujemy, bo nie chcemy więcej dni poświęcać na zobaczenie pingwinów.
Na miejscu okazuje się, że wycieczka mimo pogody się odbędzie. Dostajemy płaszcze przeciwdeszczowe, dowożą nas na łódkę na wózku i jedziemy. Niestety cały czas pada. Do naszej łódki podpływa śliczna wydra morska, która ewidentnie chce się z nami bawić. Potem po kolei popływamy do kolejnych wysepek, gdzie są pingwiny. Niestety widzimy tylko pingwiny Magellana, a nie Humboldta, które przyjechaliśmy tu zobaczyć. Widzimy także dwa lwy morskie i dużo ładnych ptaków.
Po powrocie jedziemy na lunch do miejscowej knajpki, gdzie zamawiam pyszną i wielką empanadę z krabem królewskim. Przed 15 wracamy do Ancud, kupujemy bilety na autobus do Castro i jedziemy. Już po wjeździe do miasta widzimy piękny i duży kościół, znajdujący się na liście UNESCO. Nie da się go przeoczyć. Elewację ma żółtą a dach i ornamenty fioletowe. Niezłe połączenie. Zatrzymujemy się niedaleko dworca, zostawiamy plecaki i idziemy zwiedzać miasto.
Kościół jest pełny turystów, miejscowych i zagranicznych. Niestety niektórzy nie potrafią się zachować. Jedna kobieta weszła nawet z psem. Żal że nie ma strażników. Idziemy do palatfitos Gamboa, ale i tu spotyka nas deszcz. Jak na razie to chyba najgorszy dzień, jeśli chodzi o pogodę. Szukamy agencji, która zabrałaby nas na wycieczkę po kościołach następnego dnia, ale albo jadą tylko do niektórych miejsc, które nas interesują albo ceny maja z kosmosu (29000 od osoby). Postanawiamy, że pojedziemy na własną rękę. Jemy na kolację kolejne pyszne empanady. Tym razem miejscowe kobiety sprzedają to, co upiekły w domu. Moja empanada z jabłkami jest wyśmienita. Przemek bierze neapolitanę.