Około 7 wraz z poznanym Hiszpanem wyruszyliśmy w stronę granicy. Po wymianie pieniędzy u miejscowych chłopców mieliśmy pojechać rowerową taksówką do granicy. Niestety zaczęło mocno padać i ze względów bezpieczeństwa musieliśmy poszukać innego transportu. Oczywiście zaraz znalazł się ktoś chętny do przewiezienia nas za grube pieniądze do granicy, ale my nie mieliśmy już zbyt wiele meticali, bo przed chwilą je wymieniliśmy i postanowiliśmy wstrzymać się chwilę z podjęciem decyzji. Nagle pojawił się autobus, z którego podbiegł do nas naganiacz i zapewnił nas, że jedzie do granicy. Długo się nie zastanawiając, wsiedliśmy do niego i po krótkiej chwili byliśmy już na granicy. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że autobus specjalnie dla nas pojechał na granicę a reszta pasażerów jedzie do Quelimane. Zapłaciliśmy po 50 MZN od osoby i serdecznie podziękowaliśmy za podwózkę. Formalności na granicy poszły szybko, ale wciąż padało, co nadal uniemożliwiało podróż po ziemi niczyjej rowerem, więc zapytaliśmy, czy może któryś z kierowców tira, który właśnie podjechał może nas podwieźć do malawijskiej granicy. Miły młody chłopak od razu się zgodził (za 20MZN/os.). W drodze do punktu kontrolnego dogadaliśmy się jeszcze, że dalej zawiozą nas do Liwonde, przez które i tak mieli jechać. Na granicy Malawi również nie mieliśmy żadnych problemów i po wypełnieniu formularza otrzymaliśmy pieczątkę wjazdową do kraju na 30 dni. Następnie pożegnaliśmy się z Hiszpanem, który jechał do Monkey Bay, zjedliśmy przygotowane przez pomocnika kierowcy ciężarówki śniadanie (nszima z kurczakiem) i pojechaliśmy do Liwonde.
Podróż upłynęła nam spokojnie i w miłej atmosferze. Na miejscu pomocnik kierowcy załatwił nam jeszcze rowerowe taksówki do Bushman’s Baobab (ok. 6 km od Liwonde), prowadzone przez dawnego właściciela Chinguni Hills, które niestety zostało zamknięte z powodu jego problemów z administracją parku. W nowym lodge’u byliśmy sami. Od razu zapisaliśmy się na popołudniowe safari czułnem i zjedliśmy dobry obiad. Sama wycieczka stała ciągle pod znakiem zapytania, gdyż deszczowe chmury nadal wisiały nad naszymi głowami. Na szczęście padać zaczęło dopiero kiedy byliśmy na środku jeziora i to na krótko, więc spokojnie odbyliśmy zaplanowany rejs. W drodze na jezioro musieliśmy trochę poczekać, bo przy brzegu rzeki słonie konsumowały obiad, co stanowiło dla nas zagrożenie. Na samym jeziorze udało nam się jeszcze zobaczyć dwa stada hipopotamów oraz wiele rodzajów ptaków. Na brzegu widać natomiast było impale i waterbucki. Nie wiem jednak czy nie najlepszą atrakcją całej wycieczki był widok kilku miejscowych mężczyzn siedzących wysoko w konarach kiełbasianego drzewa (kigelia afrykańska). Kolację zjedliśmy przy świetle lampy naftowej (nie ma tam prądu), co od razu przywodziło nam na myśl obrazy z „W pustyni i w puszczy” i tym podobnych afrykańskich inspiracji.