Przed 4:00 byliśmy już na przystanku Mcel. Mniej więcej o tej godzinie wszystkie minibusy i autobusy zaczynają rutynowo objeżdżać miasto w poszukiwaniu pasażerów. Kilka minut później siedzieliśmy już w małej ciężarówce do Quissangi. Mi się trafiło miejsce koło kierowcy. Przemek niestety musiał się zadowolić odkrytym tyłem ciężarówki. Z Pemby wyruszyliśmy około 5:00. Do Quissangi odjeżdżają codziennie o tej samej porze trzy ciężarówki. Tuż po wyjechaniu za miasto ludzie z innej ciężarówki do Quissangi musieli się przesiąść do nas, gdyż ich ciężarówka się zepsuła. Tym sposobem nie musieliśmy się po drodze zbyt często zatrzymywać, by zabierać kolejnych pasażerów, gdyż już nie było dla nikogo więcej miejsca. Mniej więcej po godzinie jazdy wysiadło sprzęgło w naszej ciężarówce lecz kierowca z pomocnikami w godzinę naprawili usterkę. Pogoda była zmienna. Kilkukrotnie padało. W czasie największego deszczu pasażerowie siedzący z tyłu zostali przykryci płachtą. Większość pasażerów wysiadła w Quissandze. Dalsze 7 km do miejsca, skąd odpływają łódki na Ibo pokonaliśmy w mniejszym ścisku. Po drodze zakopaliśmy się w błocie i przez dłuższą chwilę nie mogliśmy się z niego wydostać. Na szczęście mężczyźni z przejeżdżającej z drugiej strony ciężarówki pomogli naszym chłopcom wypchać samochód nieco dalej, gdzie nie było już takiego błota (nota bene sami później też ugrzęźli w tym samym miejscu).
Po dotarciu na miejsce wszyscy się ulokowali pod wielkim parasolem w cieniu, bądź pod bambusem. Łódki przypływają tylko wtedy, gdy jest wysoka fala, więc musieliśmy poczekać do 14, aż się woda trochę podniosła, żeby odpłynąć. Do łódki, która stoi nieco głębiej w wodzie można podejść pieszo lub podpłynąć za drobną opłatą małą łódką z miejscowymi chłopcami. Podróż na Ibo minęła nam szybko (trwała niecałą godzinę). Byliśmy zdziwieni, że kapitan nie chciał od nas dodatkowych pieniędzy za bagaż, co podobno ma często miejsce, ale może nie miał po prostu wyjścia, gdy wręczyliśmy mu 100 MTZ za naszą dwójkę i nie musiał nic wydawać. Na Ibo czekali już na nas miejscowi chłopcy, którzy koniecznie chcieli nam pokazać różne miejsca noclegowe. Po obejrzeniu kilku miejsc zdecydowaliśmy się zostać w Miti Miwiri, ze względu na najlepszą jakość w stosunku do ceny i ogólnie możemy to miejsce polecić (lepiej opłaca się płacić w dolarach, gdyż inaczej mają kiepski przelicznik). Wieczorem zjedliśmy kolację w miejscowej knajpce znajdującej się tuż obok naszego hotelu (jedzenie w Miti jest drogie a na wyspie nie ma zbyt wiele możliwości, żeby tanio zjeść, warto więc zabrać ze sobą choćby muesli na śniadanie). Zdziwiło nas to, że wszędzie obiad i kolację należy wcześniej zamówić na konkretną godzinę. Inaczej możemy nic nie dostać lub czekać w nieskończoność.