Poranne safari odbyliśmy dzięki uprzejmości białego małżeństwa z Zimbabwe, które aktualnie mieszka w Botswanie. Siedem lat temu wyjechali z Zimbabwe z powodu panującego tam kryzysu i biedy. Co ciekawe rząd zabrał im paszporty, choć oboje urodzili się na terenie Rodezji i całe życie mieszkali w Zimbabwe. Wyjeżdżając z tego kraju musieli zostawić cały swój dobytek i farmę, gdyż niczego nie dało się sprzedać. Rozmowa z naszymi gospodarzami nieco przyćmiła pozostałe atrakcje, choć i tym razem widzieliśmy nosorożce, zebry, guźce, strusie, żyrafy oraz różne antylopy i ptaki.
Po powrocie spakowaliśmy namiot i wyjechaliśmy w stronę granicy. Tuż po jej przekroczeniu kamień, który wypadł spod kół jadącej przed nami ciężarówki uszkodził nam przednią szybę w samochodzie, która już w dwóch miejscach wcześniej w ten sam sposób została uszkodzona. Dobrze, że się od takich wypadków ubezpieczyliśmy. Do Phalaborwa dojechaliśmy późną nocą mijając góry i lasy, które tak bardzo różniły się od dominującej w Botswanie sawanny.