Postanowiliśmy się nie obżerać na śniadanie. Tak też zrobiliśmy, ale nie zmienia to faktu, że oboje nas bolą brzuchy po śniadaniu. Wydaje mi się, że to przez jajecznicę, która była niedosmażona, a raczej w połowie surowa. Kto by pomyślał, że zaszkodzi nam żarcie z pięciogwiazdkowego hotelu. O 11:00 wymeldowujemy się z hotelu, ponieważ o 11:30 ma po nas przyjechać autobus z lotniska. Rachunek za pokój (ze zniżką dla Lufthansy) i jedzenie wyniósł 1200 zł na dwie osoby. Czwórka Włochów już wczoraj bała się, że autobus po nas nie przyjedzie i pojechała taksówką na lotnisko. Po 11:30 razem z innymi ludźmi też zaczęliśmy się martwić. Jedna z kobiet zaczęła nawet dzwonić na lotnisko. Poinformowano ją, że autobus już jedzie i rzeczywiście przyjechał, ale o 12:05. Kierowca chyba chciał nadrobić opóźnienie i jedziemy dłuższą, ale szybszą drogą. Droga jest kręta, na zboczu góry. Z góry widzimy korek, w którym wczoraj staliśmy. Po ominięciu korka wjeżdżamy na główną drogę. Przejeżdżamy przez długi tunel, za którym pada deszcz i jest mokro na drodze. Bardzo dziwne zjawisko, bo przed tunelem była słoneczna pogoda. Koło 13:00 jesteśmy na lotnisku, zaraz po Włochach, którzy musieli zapłacić kupę pieniędzy, żeby tu dojechać taksówką. Przy stoisku Lufthansy dostajemy vouchery na 700 euro (4 * 175 euro), które mogą być wykorzystane na przelot Lufthansą. Można także je spieniężyć i dostać 600 euro w gotówce.
Ustawiamy się w kolejce do check-in. Oddajemy nasze bagaże i dostajemy bilety na samolot. Znaczy się, że wszystko jest, tak jak Lufthansa obiecała. Tym razem nie dostaliśmy propozycji zostania. Jednak Niemcy, którzy byli z nami w hotelu dostali znowu taką samą propozycję. Różnica jest tylko taka, że nie trzeba zostawać dwóch dni, bo następny wylot jest jutro. Pytamy się, czy możemy także zostać i dostajemy pozytywną odpowiedź. W sumie zostaje nas 5 osób z wczorajszego lotu. Jedyny problem to, że nie mamy już swoich bagaży. Dzisiaj wszystko poszło dużo szybciej niż wczoraj, bo jest po 14:00. Dostajemy voucher do lotniskowej restauracji i mamy wrócić o 15:30. Jemy razem z naszymi znajomymi z pobytu w hotelu. Jedzenie na lotnisku (sałatka, spaghetti i soki) nie jest zbyt dobre. O umówionej godzinie meldujemy się na stanowisku Lufthansy. Okazuje się, że dzisiaj był jeszcze większy overbooking, ponieważ oprócz naszej piątki zostaje jeszcze ponad 20 osób, wśród których jest grupa 16 Holendrów. Szef obsługi w Lufthansie obiecał nam, że załatwi nasze plecaki, ale widocznie zapomniał. Dopiero teraz jedna z osób szuka naszych plecaków i okazuje się, że są już w samolocie, który zaraz odlatuje. Będziemy mieli nasze plecaki, ale musimy je odebrać w hali przylotów. W tym czasie cała grupa odjeżdża autobusem do hotelu. Dostajemy kolejny voucher, tym razem na taksówkę, którą dojeżdżamy do hotelu. Kierowca chciał być sprytny i ominąć korki dlatego wybrał skrót przez góry. Rano jechaliśmy tylko kawałek górami, ale teraz to były prawie same serpentyny. Pomimo tego jechaliśmy półtorej godziny, podczas gdy autobus dojechał (stojąc w korkach) do hotelu przez dwie godziny.
Tym razem znaleźliśmy się w Hotelu Melia Caracas. Hotel składa się z trzech wież. Środkowa ma 40 pięter a boczne mają po 30 pięter. W środku wystrój jest dużo lepszy niż w Tamanaco. Pianino, schody, fotele wyglądają jak z Titanica. Nad wejściem, na dachu jest basen odkryty. Hotel jest tak duży, że przydałaby się mapa. Windy jadą do góry tylko jak się włoży kartę, która jest także kluczem do pokoju. Nasz pokój jest w lewej wieży. W zasadzie to nie pokój, tylko apartament. Mamy salon, kuchnie, trzy sypialnie, dwie łazienki, w tym jedna z jaccuzi i dwa telewizory. Z okna mamy widok na pobliski wieżowiec i centrum Caracas. Następnie idziemy na basen, gdzie spotykamy naszych znajomych Niemców i Wenezuelkę. Po basenie idziemy na kolację, na którą jest szwedzki stół. Okazuje się, że w tym hotelu mieszkają także ludzie overbookowani na linii Air Europa. Jedzenie w Tamanaco było lepsze, ale nie ma co narzekać. Darowanemu koniowi...
<< Poprzednia strona | Strona główna | Następna strona >>