Rano jedziemy autobusem do Tis Abay. Jest to miejscowość, przy której znajdują się drugie co do wielkości wodospady w Afryce na Nilu Błękitnym (Tis Isat). Na początku autobus wjeżdża na stację benzynową, żeby zatankować. Zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, bo już kilka razy nas to spotkało. Dlaczego kierowca nie zatankował wcześniej? Może bał się, że mu w nocy paliwo wyparuje :) To Tis Abay jest tylko 30 km, ale jedziemy tam około godzinę, bo droga nie jest asfaltowa. W autobusie rzucają nam się w oczy kobiety, które mają wytatuowane krzyże. Później dowiadujemy się, że są to permanentne tatuaże, które może sobie zrobić kobieta jeszcze przed ślubem.
W Tis Abay kupujemy bilet na wodospady (jest zniżka na legitymację ISIC). Przewodnicy próbują nam wmówić, że bardzo ciężko jest trafić do wodospadów, ale nie chcemy skorzystać z ich odpłatnej pomocy. Aby trafić do wodospadów wykorzystujemy szczątkowe informacje z przewodnika, własną orientację w terenie i pomoc przechodzących ludzi. Rzeczywiście jest jedno miejsce, gdzie z pewnością moglibyśmy zabłądzić, ale prowadzi nas chłopak, który niesie picie. Umówiliśmy się z nim, że jeżeli będzie nam się chciało pić to kupimy to picie od niego. Dojście do wodospadów zajmuje około 30 minut. Pod koniec trzeba podejść pod całkiem wysoką górę, z której jest punkt widokowy na wodospady. W nocy padał deszcz, dlatego droga jest błotnista. Wodospady z punktu widokowego nie wyglądają za dobrze. Pierwsza sprawa to w górze rzeki jest teraz tama i przez wodospady płynie bardzo mało wody (widzieliśmy na widokówce jak to wyglądało kiedyś). Druga sprawa to pora deszczowa, podczas której kolor wody na wodospadach na Nilu Błękitnym jest brązowy.
Z punktu widokowego obserwujemy ludzi, którzy są pod wodospadami. Chłopak z piciem mówi, że może nas tam zaprowadzić. Nie mówi jednak, że idzie się tam na około co zajmuje godzinę. Krajobraz, który widzimy po drodze jest rewelacyjny. Jednak przez to błoto zrywa mi się jeden pasek w sandałach. Po pewnym czasie dochodzimy to rzeki, która musimy przejść wpław, bo nie ma mostu. Zastanawiamy się, czy nie wracać, bo rzeka jest szeroka a prąd silny, ale z pomocą miejscowych chłopaków przechodzimy na drugą stronę. Naszym pomocnikom dajemy długopis, cukierki i ciastka. Przed samym wodospadem zrywa się pasek w butach Magdy. Już wiemy dlaczego wszyscy miejscowi chodzą tu bez butów. My także idziemy teraz na boso. Pod głównym wodospadem robimy sobie zdjęcia i wracamy. Nie idziemy tą samą drogą, ale idziemy w górę rzeki, ponad wodospady, gdzie jest łódka, którą można przepłynąć przez Nil Błękitny. Przy łódce kupujemy od naszego towarzysza podróży picie (chce trzy razy drożej niż w sklepie, ale zapracował na te pieniądze) i przepływamy na drugą stronę. Stąd jest tylko kilkaset metrów na przystanek autobusowy w Tis Abay. Wodospady były takie sobie, ale ten dzień na pewno zapamiętamy z powodu wszystkich naszych przygód.
Gdy jesteśmy w Tis Abay akurat pojawia się autobus. Kilkadziesiąt osób leci w jego stronę. Nie wiemy za bardzo o co chodzi. Gdy przyjeżdżaliśmy niektórzy mówili, że zajmą nam miejsce w autobusie, ale stwierdziliśmy, że chcą nas oszukać. Teraz stoimy przed autobusem i widzimy jak wszyscy ludzie chcą wejść do autobusu, ale jest ich dwa razy więcej niż wolnych miejsc. Okazuje się, że jest lista i są wpuszczani po kolei ludzie z listy. Oczywiście nas nie ma na liście. Dowiadujemy się, że wszystko jest spowodowane tym, że ludzie wracają po przerwie noworocznej. Jednak zostajemy wpuszczeni poza kolejnością. Trzeba przyznać Etiopczykom, że są mili dla turystów. Kilka razy zostaliśmy także w Etiopii wpuszczeni na dworzec autobusowy przed otwarciem bramy, dzięki czemu mogliśmy znaleźć autobus i zająć sobie dobre miejsca.
Jesteśmy z powrotem w Bahir Dar o 14:00. Idziemy do hotelu po plecaki i szybko znajdujemy minibus do Gondaru (jest trochę ciasno, ale szybciej niż autobusem). Około 17:00 jesteśmy w Gondarze. Peryferia miasta wyglądają jak wielki plac budowy, gdzie buduje się dziesiątki czteropiętrowych bloków mieszkalnych. Tak wysoka zabudowa jest w Etiopii rzadkością. Gondar leży na drodze do gór Simien. Już tu jesteśmy na wysokości około 2000 mnpm i czujemy zimne, góskie powietrze. Znajdujemy hotel i idziemy szukać restauracji. Oczywiście wszędzie jest indżera, ale trudno znaleźć coś europejskiego. Po drodze wstępujemy do cukierni (pastry), w której pijemy sok z avocado i guavy. W końcu znajdujemy bardzo ładną, ekskluzywną restaurację, gdzie jemy lasagne i kitfe (etiopska potrawa, rodzaj mielonego mięsa). Dla Etiopczyków jest to droga restauracja, ale dla nas jest tu bardzo tanio.