Dziś tłum w porcie, bo przypłynęły na wyspę jednocześnie aż 3 statki. Wypożyczamy samochód w Sixt. Przedstawicielka firmy jest lekko zdenerwowana, bo jak słyszymy ma 3 klientów umówionych w porcie na dziś a tylko 1 samochód. Ten przypada nam, bo pojawiliśmy się jako pierwsi. Nawet nie chcę myśleć, co czuli pozostali i ile musieli czekać na przyjazd kolejnych samochodów. Być może nie doczekali się w ogóle. Najpierw jedziemy na północ wyspy na wyspę-półwysep Pigeon Island National Park. Mimo wczesnej pory w parku jest już gorąco obchodzimy fort i idziemy na górę do bastionu. Podobają nam się widoki stąd, choć po południu byłoby tu lepsze słońce do zdjęć na Rodney Bay. Zwiedzanie zajmuje nam około godziny.
Następnie jedziemy na Reduit Beach, z której rozpościera się ładny widok na wyspę. Plaża sama w sobie również jest bardzo urokliwa z żółtym drobnym piaskiem. Przy brzegu są dość mocne fale, także trzeba uważać przy wejściu do wody. Następnie wracamy do Castries. Zwiedzamy bardzo ładną, ciekawą katedrę katolicką na wyspie. Jest pomalowana iście karaibsko-afrykańsko. Metalowo-drewniana konstrukcja wewnętrzna również robi niesamowite wrażenie (polecamy). Następnie wjeżdżamy na szczyt na punkt widokowy na całą zatokę. Ładnie widać z niego wszystkie statki, które tu dziś zacumowały. Następnie jedziemy na punkt widokowy na Marigot Bay.
W zatoce jest dużo ładnych stateczków a cypelek z plażą robi niesamowite wrażenie. Powoli ta wyspa zaczyna konkurować z Dominicą. Na naszej trasie po raz kolejny zatrzymujemy się w dawnej francuskiej stolicy Soufriere. Jest ona zupełnie inna w swoim charakterze niż Castries. Jest bardzo autentyczna, zupełnie nieturystyczna (ma kiepską plażę), choć położona jest pięknie przy samym Small Piton. Po drodze zatrzymujemy się na wielu punktach widokowych na Pitons. Góry robią niesamowite wrażenie. Wyrastają wprost z dna morza, są strzeliste i pokryte zielenią. Jedziemy tego dnia jeszcze na wulkan Soufriere, do Sulphur Springs. Tutaj widzimy, że wulkan, choć uśpiony, wciąż jest aktywny. Zwiedzamy muzeum, w którym można dowiedzieć się czegoś o powstaniu wulkanu i Pitons, oglądamy bulgoczące jeziorka błotne oraz dymiące i śmierdzące siarką wnętrze wulkanu.
Zadowoleni, powoli chcemy wracać z powrotem z małą przerwą na kąpiel w morzu. Pierwotnie mieliśmy jechać na Anse des Pitons, ale okazało się, że samodzielnie nie można dojechać do plaży, trzeba zostawić samochód na parkingu i albo podjechać shuttlem albo pójść pieszo. Ponieważ czas nas goni, rezygnujemy z plażowania, bo droga do stolicy jest kręta, i choć niedługa, to jednak dojazd zajmuje ponad godzinę. Gdy dojeżdżamy do Castries zastajemy wielki korek. Jeszcze 40 minut stoimy w nim, nim udaje nam się dojechać do portu. Jak zawsze cyrklujemy, ile paliwa zużyliśmy, bo na wyspach dziwnym trafem ani razu nie dostaliśmy samochodu z pełnym bakiem (zwykle 7/8 albo 3/4 itp.). Prawie na styk wracamy na statek. Dobrze się stało, że jednak nie zatrzymaliśmy się na kąpiel w morzu, bo moglibyśmy nie zdążyć. Wyspa nam się bardzo podobała, ma wiele atrakcji dla turystów i na pewno warto poświęcić na jej zwiedzenie więcej czasu. Idziemy pomasować się jeszcze w jacuzzi i w ten sposób celebrujemy zachód słońca i wypłynięcie z portu.