Wstajemy trochę szybciej, bo dziś chcemy jak najlepiej wykorzystać ostatni dzień zwiedzania. Najpierw jedziemy metrem do stacji Retiro, skąd bierzemy pociąg do Tigre. Podróż trwa około godziny. To chyba najszybsza i najtańsza opcja dostania się do tego miasteczka, słynącego z położenia wzdłuż rzecznych kanałów wodnych. Wszyscy piszą, że podobne jest do Wenecji, ale jak dla nas podobieństwa nie ma żadnego. W Tigre kierujemy się do Estacion Fluvial, gdzie kupujemy bilety do Tres Bocas. Jesteśmy zadowoleni z wyboru, bo podróż trwa w sam raz (ani za długo ani za krótko), na miejscu jest gdzie się przejść i to w zależności od czasu, którym dysponujemy, jest spokojnie, ale też są miejsca, w których można się zatrzymać i zjeść obiad, co też zrobiliśmy. Na miejscu można przejść się spokojnie wśród domków położonych nad kanałami.
Kanały są różnej wielkości, od olbrzymich, po których pływają promy do malutkich, niewiele większych od strumyków. Woda nie śmierdzi, co bywa problemem w Wenecji latem. Jedyną niedogodnością są komary, dlatego dobrze jest zaopatrzyć się w dobry repelent przed wycieczką. Po kanałach można popływać wynajętymi kajakami. Miejsce wydaje się bardzo dobre do odpoczynku, nawet dziwiliśmy się, że ktoś nie wpadł na pomysł otworzenia jakiegoś hostelu w tym miejscu, bo sami chętnie spędzilibyśmy tam więcej czasu. Poza tym pozwoliłoby to nie tylko zobaczyć Tigre, ale także lepiej poczuć jego klimat.
Zadowoleni z wyjazdu wróciliśmy do Buenos, lekko zmartwieni, że nie zdążyliśmy na 16 na zwiedzanie Parlamentu. Mimo tego odwiedziliśmy budynek Palacio Barolo i poszliśmy na 17 na zwiedzanie senatu. Na miejscu okazało się, że teraz zwiedzanie obejmuje jednocześnie obydwie izby parlamentu i odbywa się właśnie o 17. Dostaliśmy nawet karty honorowego senatora argentyńskiego Parlamentu jako karty wstępu. Zwiedzanie odbywało się z przewodnikiem i trwało około godziny. Mieliśmy możliwość odwiedzić wszystkie najważniejsze salony i obie izby oraz dowiedzieć się więcej na temat systemu politycznego w Argentynie. Zwiedzanie jest darmowe i po raz kolejny byliśmy zaskoczeni, że tak mało osób z tego skorzystało (było nas ledwo 9 osób).
Sam budynek jest olbrzymi, zbudowany na wzór amerykańskiego kongresu. Robi wrażenie swoją wielkością i bogactwem zdobień, zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz. Zachęceni dobrym czasem, podjechaliśmy kawałek metrem na Plaza de Mayo i przeszliśmy się do Manazana de las Luces, czyli przecznicy ignacjańskiej, zwiedziliśmy kościół i poszliśmy do Museo Fortabat. Tym razem drzwi nie były zamknięte.
Kupiliśmy bilety, dostaliśmy zaproszenie na darmową kawę w kawiarni obok i zaczęliśmy zwiedzanie. W muzeum było zaledwie kilka osób, więcej pracowników niż zwiedzających. Na początku jest kilka portretów właścicielki muzeum, łącznie z portretem namalowanym przez Andiego Warhola. Inne obrazy są z różnych epok i szkół, ogólnie dość duży misz-masz. Podobały nam się obrazy Xul Solar oraz obraz Betlejem zimową porą, trochę bajkowy i europejski, na pewno malowany przez osobę, która w Betlejem nigdy nie była :) Spacerkiem wróciliśmy sobie Av. Florida do hostelu.