O 7:00 wyjeżdżamy na rafting, który kupiliśmy w innym biurze, bo był prawie dwa razy tańszy niż w Outdoor Himalayan Treks. Wybraliśmy najtańszą opcję, czyli przejazd autobusem; można też było jechać taksówką. Jedziemy przez góry i po drodze jest korek w przeciwną stronę, ale droga jest tak wąska, że przez to musimy się często zatrzymywać. Na miejsce początku raftingu dojeżdżamy po prawie czterech godzinach, chociaż przejechaliśmy tylko 80 km. Wydaje nam się, że już jesteśmy spóźnieni, ale i tak musimy czekać około godziny na turystów przyjeżdżających taksówkami. Dostajemy kamizelki oraz wiosła i schodzimy nad rzekę. Dopiero teraz pompują pontony, jakby nie mogły być już przygotowane. Wszystkie cenne rzeczy musimy schować do beczki, która jest zabezpieczona przed utonięciem. Wypływamy dwoma pontonami, każdy po osiem osób plus sternik. Sternik uczy nas równo wiosłować, co jest ważne dla naszego bezpieczeństwa. Chyba wiosłujemy dość sprawnie, bo później kieruje nas na największe fale, przez co wszyscy są cali mokrzy. Gdy rzeka jest spokojniejsza możemy wyjąć nasz aparat z beczki i porobić trochę zdjęć.
Przed 16:00 dopływamy do miejsca, gdzie jemy skromny obiad wliczony w cenę raftingu i autobus zabiera nas z powrotem do Kathmandu. Niektórzy zostają tutaj na nocleg, ponieważ zdecydowali się na kilkudniowy rafting, ale dla nas byłoby to już nudne. Tym razem podróż jest trochę krótsza, bo nie ma korków, za to jesteśmy wysadzeni po zmierzchu na obrzeżach miasta i musimy wziąć taksówkę, żeby dojechać do naszego hotelu. Wieczorem robimy jeszcze ostatnie zakupy przed trekkingiem. Kupujemy latarki na głowę, baterie do nich, polar, spodnie trekkingowe oraz dużo batonów. Przepakowaliśmy się także do jednego plecaka a drugi zostawiamy w hotelu w Kathmandu.