[<< poprzednia strona] [strona główna] [następna strona >>]


13.09.2004 Bangkok-Kanchanaburi

Mieliśmy być w Bangkoku o 5:00, ale w nocy padało i chyba dlatego dojechaliśmy o 6:00. Już od kilku dni, od wyjazdu z Wietnamu, nie czuliśmy dokuczliwego gorąca i nie pociliśmy się. Na dworcu autobusowym o 6:00 ludzi było jak w dzień a temperatura już była bardzo wysoka, chyba ponad 30 stopni. Miejskim autobusem numer 170 pojechaliśmy na terminal południowy, gdzie dojazd zajmuje ponad 1h. O 7:40 miał być autobus numer 81 do Kanchanaburi, ale się spóźnił i wyjechał (bilet 62B/os.) opóźniony o 40 min. Do Kanchanaburi dotarliśmy około 10:30. W przewodniku Pascala (tłumaczenie Lonely Planet) było napisane, że o 11:10 odjeżdża pociąg Kolei Śmierci (Death Railway), na który chcieliśmy zdążyć. Szukamy biura TAT (Turism Authority of Thailand), które jest darmową, rządową informacją turystyczną. TAT także sprzedaje bilety na pociąg. Znajdujemy biuro TAT, ale okazuje się, że dane z przewodnika Pascala są nieaktualne a pociąg odjechał o 10:20. Jakbyśmy wiedzieli, że ten pociąg wyjeżdża z Bangkoku o 7:50 to prawdopobobnie byśmy na niego zdążyli. W biurze TAT dostaliśmy mapę miasta i okolicy z wszystkimi atrakcjami turystycznymi. Pytaliśmy się też, czy jest tu miejsce, gdzie można jeździć na słoniach i dostaliśmy ulotkę farmy słoni oraz instrukcje jak tam dojechać. Chcemy tam dzisiaj pojechać, ale musimy znaleźć hotel i zostawić w nim nasze plecaki. Pojechaliśmy pick-up’em nad rzekę, gdzie znajduje się większość hoteli. Najtańszy był za 80B (tylko 2$), ale bez łazienki i brzydki. My wybraliśmy River Guest House za 150B – z widokiem na rzekę Kwai, z łazienką i hamakiem przed domkiem. Kanchanaburi to tylko dwie ulice ciągnące się wzdłuż rzeki, ale rozciągnięte przez przynajmniej kilka kilometrów. Miasto jest bardzo spokojne i nastrojowe, nie jest tu tak gorąco jak w Bangkoku i rzeczywiście można tu spędzić kilka odpoczywając. Gdy się znudzi odpoczywanie można pojechać zobaczyć jedną z wielu okolicznych atrakcji. Postanawiamy pojechać do farmy słoni, czyli zrobić to, czego nie zrobiliśmy w Chiang Mai. Dochodzimy do głównej drogi, skąd autobusem numer 2 (współdzielony pick-up) dojeżdżamy za 2B/os. w okolice dworca autobusowego. Stamtąd wyjeżdża autobus numer 8203, jadący drogą numer 303, wzdłuż której jest większość atrakcji w okolicach Kanchanaburi. My jedziemy tylko 8km i po 14:00 wysiadamy przy wejściu na farmę słoni. Godzinna przejażdżka na słoniu kosztuje tu 550B, ale widzimy, że nie mają żadnych klientów. Mówimy, że w Chiang Mai taka sama przejażdżka kosztuje 400B/os. i udaje nam się uzyskać taką samą cenę. Udało nam się też wynegocjować, że będziemy jechali na osobnych słoniach. Widok z perspektywy grzbietu słonia, 3 metry nad ziemią, jest całkiem interesujący. Słoń idzie wolno, ale bardzo dużymi krokami i momentami trzeba się trzymać, żeby nie spaść. Na początku schodzimy na słoniach do jeziorka, przy którym znajduje się farma, prawdopodobnie w celu zamoczenia słoni. Następnie przechodzimy przez lasek, którym mniejszy słoń wyrywa jakieś krzaki i małe drzewa, w celu ich późniejszej konsumpcji. Później przechodzimy na słoniach przez drogę, którą przyjechaliśmy. My się nie boimy, niech się samochody boją :) Gdy słoń idzie pod górkę, albo schodzi z górki, trzeba się trzymać, żeby nie spaść. Godzinna przejażdżka mija bardzo szybko a pod koniec zaczyna padać deszcz. Po zejściu ze słoni, Magda ma możliwość siedzenia na trąbie słonia a później karmienia go bananami (bez ściągania skórki :) Deszcz cały czas pada, ale przecież to Tajlandia, w której prawie codziennie wieczorem padało.



Farma słoni.


Właściciel farmy, bardzo miły człowiek, podwozi nas do oddalonej 1 km Wat Tham Mungkornthong, która słynie z kilkudziesięciostopniowych schodów do świątyni na górze. Czekamy aż przestanie padać, aby zwiedzić świątynie. Następnie czekamy, wraz z jednym Tajem, na drodze numer 323 na autobus do Kanchanaburi. Zatrzymuje się samochód, który chce nas podwieźć do miasta. Ponieważ tubylec jedzie, my też się decydujemy. Okazuje się, że kierowca jest policjantem, prawie wcale nie mówi po angielsku i nic nie chce za to, że nas podwiózł do Kanchanaburi. Następnie wsiadamy do autobusu numer 2 i jedziemy (6B/os.) w okolice mostu na rzece Kwai. Po przejściu około 1km, oczywiście w stronę rzeki Kwai, dochodzimy do żelaznego mostu. Kiedyś był zbudowany tylko z łuków, ale cześć mostu została zniszczona podczas II wojny światowej i odbudowana w formie trójkątów a różnicę widać gołym okiem. Wracamy na pieszo w stronę hotelu. Po drodze jemy obiadokolację, Magda próbuje tajskiej specjalności: „chicken in coconut milk soup”. Odwiedzamy też biura turystyczne, w których największą atrakcją jest przejażdżka na słoniach, wodospad Erawan, Przełęcz Ognia Piekielnego (Hellfire Pass) i przejażdżka Koleją Śmierci (Death Railway). Wycieczki są w różnych kombinacjach i kosztują 400-600B, więc postanawiamy zwiedzać sami, zwłaszcza, że mamy z biura TAT rozkłady autobusów/pociągu, do wszystkich interesujących nas miejsc. Jednak zainteresowała nas możliwość zobaczenia i nawet dotyknięcia żywych tygrysów w Tiger Temple (www.tigertemple.com). Nie wiemy jak tam dojechać, więc kupujemy tam wycieczkę za 100B/os., do czego należy doliczyć bilet wstępu za 150B/os. Wyjazd jest następnego dnia o 15:30, bo podobno to miejsce jest czynne tylko od 16:00 do 18:00, z powodu troski o tygrysy. Później idziemy do hotelu, w którym bujamy się w hamakach w blasku księżyca odbijającego się w rzece.



Wat Tham Mungkornthong i most na rzece Kwai.


[<< poprzednia strona] [strona główna] [następna strona >>]