[<< poprzednia strona] [strona główna] [następna strona >>]


10.09.2004 Luang Nam Tha-Kampone-Huay Xai

Wstajemy wcześnie, bo chcemy być o 8:00 na przystanku i zająć miejsca w busie o 9:30 do Huoy Xai (granica z Tajlandią). Podróż ma trwać ponad 9h i mamy jechać drogą szutrową, bez asfaltu, tak jak z granicy Tajlandii do Siem Reap w Kambodży. Myśleliśmy, że tak długą drogę będziemy jechać czymś lepszym, ale okazuje się że jedziemy pick-up’em, w którym jeszcze musimy siedzieć z tyłu, bo przód jest zajęty (a jesteśmy 1.5h przed wyjazdem). Magda pilnuje naszych siedzeń a ja idę jeszcze zobaczyć poranny targ (morning market), który znajduje się naprzeciw dworca. Na targu są prawie sami sprzedający, ale udaje mi się spotkać kilka kobiet z plemienia Akha i zrobić im zdjęcia (za pieniądze, około 2000-3000k za zdjęcie). Akurat wczoraj nie udało nam się zrobić fajnych zdjęć kobietom z tego bardzo charakterystycznego plemienia. Wyjeżdżamy zgodnie z planem (przejazd kosztuje 55000k/os.). Na szczęście się nie kurzy, bo jest teraz pora deszczowa, jednak tyłek zaczyna szybko boleć. Droga jest jeszcze gorsza niż w Kambodży, bo górska: węższa, mieści się tylko jeden samochód a czasami przejeżdżamy przez wielkie kałuże i boimy żeby nam się woda nie wlała do środka. Na szczęście ruch na drodze jest bardzo mały i nie ma problemu z wymijaniem innych samochodów. Teraz wiemy że tą trasę (przynajmniej w porze deszczowej) może pokonać tylko samochód z napędem na 4 koła, więc nie ma co liczyć na autobus. Ręce bolą od trzymania się a trzymać się trzeba obiema rękami, żeby się nie uderzyć, albo co gorsza nie wypaść z samochodu. Pomimo tego kilka razy podskakujemy na wybojach tak, że uderzamy głową w dach. Zapowiada się zdecydowanie najgorsza, najbardziej męcząca podróż, chociaż kilka dni temu myśleliśmy, że gorzej nie może być. Siedzimy z tyłu w sześć osób, czyli dokładnie tyle ile się mieści. Jednak po przejechaniu kilkunastu kilometrów dosiadają się dwie kobiety. Na początku jedna spycha Japończyka, jedynego turystę, który jedzie z nami, na koniec siedzenia. Kiedy Japończyk już prawie wypadł z samochodu, postanowił stać z tyłu, trzymając się poręczy. Wtedy druga kobieta zajęła jego miejsce. Po kilkunastu minutach jazdy Japończyk nie mógł już jechać z tyłu i znalazł się w środku pick-up’a, między naszymi nogami. Tubylcy są przyzwyczajeni do takich warunków, próbują nawet spać. Po drodze zatrzymujemy się na krótkie postoje. Na jednym z takich postojów widzimy autobus leżący w kilkudziesięciometrowej przepaści a przy nim rozbity namiot. Kto tam mieszka i kiedy by wypadek, możemy się tylko domyślać, ale po reakcjach ludzi poznajemy, że jest to jedna z atrakcji dla miejscowych. Około 14:00 dojeżdżamy do kolejnej przeszkody na drodze. Tym razem ciężarówka omijała obsuniętą ziemię a ziemia z drugiej strony, przy krawędzi drogi, obsunęła się pod ciężarem ciężarówki. Droga jest nieprzejezdna i musimy czekać na maszyny, które przyjadą dopiero koło 18:00 a po 21:00 droga ma zostać odblokowana. Dowiadujemy się o tym od jedynego człowieka wśród osób, które przyjechały kilkoma samochodami, która mówi po angielsku. Jest to jednocześnie przedstawiciel tajlandzkiej firmy, do której należy ciężarówka. Firma ta wygrała przetarg na wybudowanie części drogi z Huay Xai do Luang Nam Tha, czyli drogi na której się znajdujemy. Drugą część wybudują Chińczycy. Według planu droga ma być ukończona za 31 miesięcy i ma być płatna 40$/samochód (przejazd wtedy będzie pewnie znacznie droższy).



Kobiety z plemienia Akha i kolejna przeszkoda.


Po pewnym czasie właściciele pick-up’a (kierowca i jego żona, która jedzie z nami chyba tylko po to, żeby zajmować siedzenie w szoferce) organizują obiad na liściu bananowca, zerwanego z pobliskiego drzewa. Każdy pasażer przynosi to co ma na obiad, czyli ryż, rybę, ogórki i nieznaną nam ostrą zieleninę. Następnie wszyscy jedzą wspólnie kucając lub stojąc wokół stołu z liścia bananowca. Po dwóch godzinach pojawiają się pick-up’y z drugiej strony blokady. Wyjechały mniej więcej tak samo jak my, tylko one przejechały 2/3 drogi a my dopiero 1/3. Z tego samego powodu zamiana pasażerów z pick-up’ów okazuje się niemożliwa, bo kierowcy nie dogadają się w sprawach finansowych. Korzystając z wolnego czasu idziemy w stronę granicy, co gwarantuje, że zobaczymy nasz samochód, gdyby blokada została wcześniej usunięta. Po przejściu około 1km trafiamy do wioski Kampone. Znamy nazwę wioski, bo jest tam tabliczka, która informuje, że Unia Europejska sponsorowała tam budowę szkoły oraz dostarczenie wody pitnej. Jednak, patrząc na reakcje mieszkańców, mamy wrażenie, że żaden biały nigdy tam nie był, albo był bardzo dawno temu. W wiosce znajdują się drewniane domy na palach, zbudowane tak pewnie na wypadek powodzi. Prawie na każdym domu suszyła się kukurydza, której było setki a nawet tysiące. Blisko nas pojawia się coraz więcej dzieci, dla których jesteśmy chyba większą atrakcją niż one dla nas. Boją się podejść bliżej, ale robimy im zdjęcia aparatem cyfrowym i pokazujemy dzieciom. One zapominają o strachu, cieszą się, pokazują palcami i krzyczą różne imiona. Postanawiamy tu wrócić z cukierkami, które mamy w plecaku w samochodzie. Gdy opuszczamy wioskę, idzie za nami około 30 dzieci. Odprowadzają nas aż do głównej drogi, jest 16:00 godzina. Gdy idziemy w stronę samochodu, wyprzedzają nas nowe samochody z turystami. Jedna grupa wynajęła mini-busa za 150$, bo bali się o swoje bezpieczeństwo i nie chcieli jechać na pace. Mówili, że mieli jechać wczoraj, ale droga była nieprzejezdna, więc i tak się nam udało. Gdy wróciliśmy do wioski, dzieci już nie gromadziły się przy nas, przyglądały się z daleka. Mieliśmy wrażenie, że po naszym przyjściu rodzice zabronili im kontaktu z obcymi oraz, że dużo dzieci jest innych niż poprzednim razem. Zaczęliśmy rozdawać cukierki i pokazywać jak się odwija papierek, na wszelki wypadek, gdyby nie wiedziały. Teraz otacza nas znowu cała gromadka dzieci. Niektóre chowają cukierki, żeby dostać następne. Cukierki się szybko kończą a ostatnie lecą w powietrze, aby było w miarę sprawiedliwie. Szkoda nam opuszczać wioskę, która bardziej nam się podobała, niż wioski w okolicach Muang Sing. Gdyby nie wypadek, nigdy byśmy tu nie trafili. Gdy się ściemnia jemy kolację, oczywiście ryż z dodatkami, który przynieśli mieszkańcy wioski z drugiej strony niż my byliśmy. Nie wiemy, czy zrobili to bezinteresownie, czy kierowca im zapłacił, ale my nic nie musieliśmy płacić. Po kolacji zaczyna padać deszcz, ale też wreszcie pojawiła się koparka i spychacz. Pod ciężarówką, która była przyczyną naszego postoju, został zrobiony podkop, dzięki czemu ciężarówka odjechała sama. Około 23:00 ruszyliśmy w dalszą podróż. Daleko nie ujechaliśmy a tu następna przeszkoda. Tym razem pick-up zakopany w błocie a przed nim ogromna kałuża, przed którą się zatrzymał. Jechaliśmy jako trzeci samochód w kolumnie, ale nikt przed nami nie chce się podjąć wyciągnięcia tego samochodu. Nasz kierowca decyduje się podjąć to wyzwanie. Musi wjechać tyłem do ogromnej kałuży i stamtąd wyciągać zakopany samochód. Mamy wrażenie, że my tam się też zakopiemy. Przy pierwszej próbie linka się urywa a samochód ani drgnie. Na szczęście za drugim razem się udaje. Ruszamy w dalszą drogę. Wydawało się, że nie może być gorzej, ale jest noc i zaczynamy odczuwać zimny wiatr a później nawet deszcz. Jesteśmy straszliwie zmęczeni i powoli mokniemy, pomimo tego, że nad nami jest dach. Zasypiamy ze zmęczenia, aby się obudzić po kilku sekundach, na kolejnej dziurze. Pod koniec podróży koło 5:00 rano, wysiadają ludzie z pięcioosobowej szoferki a my wsiadamy na ich miejsce. W środku jest ciepło i dużo mniej trzęsie.



Dzieci z Kampone.


[<< poprzednia strona] [strona główna] [następna strona >>]