Wczoraj wieczorem zobaczyliśmy widokówkę z Wat Phu Khao Thong, która bardzo nam się spodobała. Świątynia nie jest zbyt dobrze opisana w przewodniku, więc pewnie byśmy ją ominęli, zwłaszcza, że jest położona dosyć daleko od centrum. Postanowiliśmy wstać przed 8.00, żeby oglądnąć świątynię i przed południem wyjechać do Kambodży. Wiemy, że po targach objazd tuk-tukiem po ważniejszych świątyniach kosztuje 200B a my chcemy zobaczyć jeszcze tylko Wat Phu Khao Thong. Kierowcy chcą 150B, po targach 100B. Najlepsza oferta, jaką dostajemy, to 80B w dwie strony, co jest odpowiednikiem 8h (8*10B) jeżdżenia po Bangkoku. Postanawiamy iść te 4-5 km pieszo. Świątynia była bardzo daleko, ale opłacało się iść, ponieważ jest jak piramida (albo Wat Arun) i jest cała biała, w odróżnieniu od innych świątyń. Gdy szliśmy było ją widać już kilometr wcześniej. Postanowiliśmy, że możemy dać 50B za powrót, bo nam się spieszy, ale nikt się nie chciał zgodzić. Wolą nic nie zarobić, niż obniżyć ceny - dziwni ludzie. Jednak znajduje się dziewczyna, która zabiera nas za 50B skuterem (w trzy osoby na jednym) do centrum. O 11:00 wyjeżdżamy autobusem (45B/os., 1.5h) do Bangkoku.
Przyjeżdżamy na Terminal Północny, z którego odjeżdża autobus do Aranya Prathet (170B/os., 4.5h, okienko 30 w środku dworca). Nie było tego w przewodniku, ale wiedzieliśmy to dzięki www.travelbit.pl. Z dworca autobusowego w Aranya Prathet musieliśmy wziąć tuk-tuka do granicy, bo było 8km. Mafia tuk-tukowa miała ustalone ceny na 60B i nie chcieli zejść niżej, dopiero gdy zaczęliśmy odchodzić wytargowaliśmy 50B. Granica okazała się okropna - brud, błoto, jedno wielkie targowisko. Wszędzie chcieli nam sprzedać wizę kambodżańską, ale wyrobiliśmy ją wcześniej w Bangkoku (1000B/os. na Kao San, w ambasadzie 20$). Po stronie kambodżańskiej zaczyna się inny świat, asfalt się kończy i zostaje droga szutrowa. Teraz trzeba znaleźć transport do Siem Reap. Dowiadujemy się, że autobusy stoją kilometr dalej i trzeba zapłacić 20B, żeby nas tam dowiózł tuk-tuk. Wolimy zapłacić i jak najszybciej oddalić się z granicy, bo atmosfera jest tam nieprzyjemna i boimy się o własne bezpieczeństwo. Okazuje się, że nie jeżdżą tu autobusy tylko pick-up’y (5 miejsc w szoferce, gdzie wpychają 7 osób) i paka, gdzie siedzi się pod gołym niebem z towarami. Spotykamy trzech Czechów, którzy jada tam gdzie my. Chcemy jechać z nimi, bo bezpieczniej. Naganiacze chcą od nas 250B za dojazd do Siem Reap. Wiemy, że to drogo, bo 6$ (240B) kosztuje podróż busikiem z Kao San w Bangkoku do Siem Reap. Głównym problemem jest to, że musimy rozmawiać z naganiaczami, którzy chodzą za nami od granicy, bo kierowca nie mówi po angielsku. Jedyne, co udaje się wytargować to, że jedziemy w szoferce. Później okazuje się, że miejscowi płacą 150B. Podróż trwała od 17:30 do 23:00, bo w Sisophon okazało się, że musimy przesiąść się do innego pick-upa, w którym ponad 1h czekaliśmy na wyjazd. Dodatkowo zostaliśmy dowiezieni pod hotelu, w którym kierowca chciał, żebyśmy zostali, bo pewnie miał swoją prowizję. Chcieli 6-7$ za pokój, ale stargowaliśmy się (razem z Czechami) do 5$ za pokój i zostaliśmy, bo oczywiście byliśmy tak zmęczeni podróżą, że nie chciało nam się szukać innego hotelu.